…o których nikt nam na początku nie mówi.
To chyba dość typowe, że wyobrażenia i rzeczywistość mijają się gdzieś po drodze. Oglądając kolorowe ulotki i strony internetowe o W&T oraz słuchając opowieści znajomych, którzy byli-i-widzieli myślisz tylko - wow, to będą najlepsze wakacje mojego życia!
Po 30 godzinach podróży wysiadasz z pociągu na stacji w jakimś dziwnym mieście we wschodniej Wirginii i zastanawiasz się, co też najlepszego zrobiłeś ze swoim życiem.
Nie lubię zmian. I dużo marudzę. Przez długi czas bardzo nie chciałam tutaj być i przeklinałam decyzję podjętą już prawie rok temu.
Ok, teraz pewnie większość spodziewa się wyliczenia jaki to housing drogi, praca ciężka i kiepsko płatna, jedzenie okropne, do mamusi daleko… Pokuszę się kiedyś na opis strony technicznej, tak dla zainteresowanych. Ale teraz to zupełnie nie o tym.
Kiedy już oglądamy te ulotki i rozmawiamy z uśmiechniętymi przedstawicielami CIEE/Intraxu/biura, z którym jedziemy albo znajomymi, nikt nie mówi ani słowa o bardzo ważnej kwestii.
Nawet ktoś tak antyspołeczny jak ja poznaje tutaj przyjaciół. Przyjaciół, z którymi potem trzeba się rozstać. Czemu nikt mi nie powiedział jakie to będzie trudne?!
Na pierwszym szkoleniu Rik powiedział, że jeżeli nie zawiążemy tutaj chociaż jednej przyjaźni, to znaczy, że nie zdaliśmy egzaminu. Pomyślałam sobie - koleś, zejdź na ziemię, to nie takie proste, poza tym - nie będziesz mi mówił, że mam się przyjaźnić z kimś z tej bandy dziwolągów. Dwa miesiące później siedzisz na dworcu autobusowym z kimś, od kogo przez cały ten czas usłyszałeś minimalną ilość słów, zastanawiasz się, dlaczego właściwie tam jesteś i dlaczego chce ci się płakać, a ten ktoś z miną filozofa siedzącego na kiblu tłumaczy zaistniałą sytuację: Because we are bonded now.
Im dłużej o tym myślisz, tym bardziej głupio to brzmi, ale gdy krótko po tym Greyhound odjeżdża jakoś nie możesz powstrzymać pocenia się oczu w autobusie Orange Line.
Będzie jeszcze wiele takich rozstań i chociaż podejrzewam, że gdy minie początkowy smutek z większością swoich international friends nie zamienisz już ani jednego słowa, zostaną chyba tacy, których nigdy nie zapomnisz i jeśli się jeszcze kiedyś spotkacie po prostu wsiądziecie razem do auta i pojedziecie do IHOP na nocne żarcie po pracy, na plażę, albo po prostu posiedzicie na parkingu pod EconoLodge obserwując kolesia, który pół godziny próbuje otworzyć swój pokój i na końcu orientuje się, że dobija się do złych drzwi.
Nawet jak jest ciężko, a ty jesteś urodzoną marudą, w końcu przestajesz żałować wyjazdu. A jak już wrócisz do domu i zatęsknisz trochę za życiem, które prowadziłeś przez 4 miesiące, nie pamiętasz już nawet pierdół, które wprawiały cię w zły nastrój.
Może dlatego po jakimś czasie nikt nic nie mówi o postrozstaniowej depresji?
---
Z mniej filozoficznych przemyśleń: bilety kupione, plan: Miami-West Coast-Chicago-NYC. Przed końcem pracy jeszcze Philly i Washington DC.
Boję się powrotu do domu i sprawdzenia, czy lista regret-not-doing ma nadal taką moc jak teraz.