sobota, 5 września 2015

D.C.

Stolica zaliczona. 

Kolejna udana wyprawa z piękną (chociaż tym razem ciut zbyt upalną) pogodą za nami.
Nie udało się zobaczyć wszystkiego, ale nie oszukujmy się, w jeden dzień to zwiedzić można co najwyżej Pcim Dolny w gminie Kozia Wólka. I tak zobaczyliśmy całkiem sporo.


























W środę Marta namówiła mnie na wypad do outletów zamiast wypadu do pracy (thank you, Stephen). Skończyło się tym, że przez przypadek kupiłyśmy po dwie pary butów. Jak to mówią - przypadki chodzą po ludziach.

W czwartek wybrałam się w końcu do Water Country, które było tak pusto, że pojeżdżenie na wszystkim zajęło nam 2 godziny. Po WC wybrałam się do Buscha na pożyczone jedzenie (Stanciu jak zwykle był na posterunku), do kina na Minionki, do Norfolk do klubu z muzyką country... Czwartek był bardzo pracowitym dniem.

A dzisiaj w końcu byłam w pracy, cały dzień na moim ulubionym stoisku z watą cukrową... Zostały jeszcze tylko 3 dni, na razie jeszcze nie wierzę, ryczeć będę gdzieś w okolicach wtorku (tak myślę).
Jakoś tak wracać się nie chce.

czwartek, 27 sierpnia 2015

Streets of Philadelphia

Czyli 300 mil w jedną stronę.

Ale wszyscy zgodnie stwierdziliśmy, że było warto. Co prawda nasze zwiedzanie było bardzo słabo zaplanowane, ale jakoś tak zabrakło czasu i ochoty… Ważne, że można odhaczyć na liście byłem-i-widziałem!
Planowanie podróży chyba w końcu zbliża się do finału. Jeszcze "tylko" kilka noclegów, Niagara... i szybka ofiara z churrosów, żeby walizka ważyła mniej niż 23 kg.


















poniedziałek, 17 sierpnia 2015

Minusy...

…o których nikt nam na początku nie mówi.

To chyba dość typowe, że wyobrażenia i rzeczywistość mijają się gdzieś po drodze. Oglądając kolorowe ulotki i strony internetowe o W&T oraz słuchając opowieści znajomych, którzy byli-i-widzieli myślisz tylko - wow, to będą najlepsze wakacje mojego życia!

Po 30 godzinach podróży wysiadasz z pociągu na stacji w jakimś dziwnym mieście we wschodniej Wirginii i zastanawiasz się, co też najlepszego zrobiłeś ze swoim życiem.
Nie lubię zmian. I dużo marudzę. Przez długi czas bardzo nie chciałam tutaj być i przeklinałam decyzję podjętą już prawie rok temu. 

Ok, teraz pewnie większość spodziewa się wyliczenia jaki to housing drogi, praca ciężka i kiepsko płatna, jedzenie okropne, do mamusi daleko… Pokuszę się kiedyś na opis strony technicznej, tak dla zainteresowanych. Ale teraz to zupełnie nie o tym.

Kiedy już oglądamy te ulotki i rozmawiamy z uśmiechniętymi przedstawicielami CIEE/Intraxu/biura, z którym jedziemy albo znajomymi, nikt nie mówi ani słowa o bardzo ważnej kwestii.
Nawet ktoś tak antyspołeczny jak ja poznaje tutaj przyjaciół. Przyjaciół, z którymi potem trzeba się rozstać. Czemu nikt mi nie powiedział jakie to będzie trudne?!

Na pierwszym szkoleniu Rik powiedział, że jeżeli nie zawiążemy tutaj chociaż jednej przyjaźni, to znaczy, że nie zdaliśmy egzaminu. Pomyślałam sobie - koleś, zejdź na ziemię, to nie takie proste, poza tym - nie będziesz mi mówił, że mam się przyjaźnić z kimś z tej bandy dziwolągów. Dwa miesiące później siedzisz na dworcu autobusowym z kimś, od kogo przez cały ten czas usłyszałeś minimalną ilość słów, zastanawiasz się, dlaczego właściwie tam jesteś i dlaczego chce ci się płakać, a ten ktoś z miną filozofa siedzącego na kiblu tłumaczy zaistniałą sytuację: Because we are bonded now.
Im dłużej o tym myślisz, tym bardziej głupio to brzmi, ale gdy krótko po tym Greyhound odjeżdża jakoś nie możesz powstrzymać pocenia się oczu w autobusie Orange Line.
Będzie jeszcze wiele takich rozstań i chociaż podejrzewam, że gdy minie początkowy smutek z większością swoich international friends nie zamienisz już ani jednego słowa, zostaną chyba tacy, których nigdy nie zapomnisz i jeśli się jeszcze kiedyś spotkacie po prostu wsiądziecie razem do auta i pojedziecie do IHOP na nocne żarcie po pracy, na plażę, albo po prostu posiedzicie na parkingu pod EconoLodge obserwując kolesia, który pół godziny próbuje otworzyć swój pokój i na końcu orientuje się, że dobija się do złych drzwi.

Nawet jak jest ciężko, a ty jesteś urodzoną marudą, w końcu przestajesz żałować wyjazdu. A jak już wrócisz do domu i zatęsknisz trochę za życiem, które prowadziłeś przez 4 miesiące, nie pamiętasz już nawet pierdół, które wprawiały cię w zły nastrój.
Może dlatego po jakimś czasie nikt nic nie mówi o postrozstaniowej depresji?

---

Z mniej filozoficznych przemyśleń: bilety kupione, plan: Miami-West Coast-Chicago-NYC. Przed końcem pracy jeszcze Philly i Washington DC.
Boję się powrotu do domu i sprawdzenia, czy lista regret-not-doing ma nadal taką moc jak teraz.

niedziela, 2 sierpnia 2015

Amerykańsko już 1,5 miesiąca

Już sierpień.

Na początku wydawało mi się, że miną jakieś dwie wieczności zanim doczekam się powrotu na moją bezpieczną Polanę, a tu proszę, minął już cały lipiec.
Lubię moją pracę. A jeszcze odkąd częściej bywam w Gelato - mogłabym z pracy nie wychodzić (jutro jestem od 9 do 10.30, więc pewnie cofnę te słowa).
Nie pisałam już 2 tygodnie (bo nikt nie czyta, hue hue) i nie pamiętam już wszystkiego, co się przez ten czas działo/zmieniło. Z najważniejszych rzeczy: odnalazłam mego zaginionego bliźniaka i siedząc po nocach przemodelowałam nasz (w sumie to mój, Marta chyba nie ma nic do gadania…) plan podróży. Obecnie wygląda sobie tak:
9-12.09 - Miami
13-22.09 - West Coast
i potem: zostajemy dłużej w LA / lecimy do NYC / lecimy do Chicago. Muszę dokładnie przemyśleć, czy jesteśmy w stanie to przeżyć.

Jakby sobie ktoś chciał pooglądać foteczki:










Pozdrawiam cieplutko, do usłyszenia następnym razem!

środa, 15 lipca 2015

IHV, 900 Capitol Landing Road, Williamsburg

Siedzisz sobie wygodnie na metalowym krześle w strefie dla Team Members Only pałaszując wczorajszy makaron i przedwczorajszą sałatkę (z jednego pudełka, ale nie były aż tak bardzo wymieszane), i liczysz sobie, że z poniedziałkowymi 12 i dzisiejszymi prawie-12 godzinami będziesz mieć całkiem ładny tydzień… i nagle słyszysz swoje imię wypowiedziane przez nikogo innego jak twojego supervisora, który mówi ci, że w sumie to możesz jechać już do domu, bo jest za dużo ludzi, a już wczoraj pracowałaś od otwarcia do zamknięcia. Najgorzej!
Ale nie ma podobno nigdy złego, co nie wychodzi na dobre (podobno, bo ja tam nie wiem). W ramach rekompensaty złożyłam wizytę w Gelato (niestety już nie tak radosną jak wczoraj, ale rodzina nie była w komplecie) i bezczelnie zajumałam kubeczek banana cream i salted caramel. Potem udałam się do Candy Shopu i "próbowałam" w końcu fudge'owych wyrobów, które Łoju wciska ludziom za 3,49 za kawałek (1/4 uncji!), posiedziałam z Oaną w szwabskiej TMBA (utwierdzając się w przekonaniu, że Mama Stella's Cafe to tysiąc razy lepsze miejsce na obiad) i ruszyłam w podróż do wioski.
Z racji powrotu o normalnej porze wybrałam się (w końcu!) porobić zdjęcia naszego tymczasowego domu, w którym przebywamy już miesiąc. Zanim jednak nastąpiło to miłe podsumowanie wtorku, 14th July (rozpoczętego o 6 rano z powodu wizyty w Social Security Office) wzięłam się za sprzątanie, bo jakoś tak dziwnie się składa, że ciągle nie mamy naczyń. Ale ja nie o tym, bo przecież miały być zdjęcia:









I tą jakże inspirującą relacją pisaną w towarzystwie pająka, który się bardzo intensywnie spuszczał tuż obok mnie (wiem, że się teraz głupio uśmiechacie, małe zboczeńce) kończę dzisiejszą swą obecność w wielkim świecie bloggerów i udaję się do mego apartamentu w celu odbycia aktu konsumpcji wieczerzy w blasku lampy, której druga żarówka świeci tylko jeśli pizgnie się ręką w stół.