niedziela, 28 czerwca 2015

W raju też czasem pada

W amerykańskich filmach familijnych, które lecą w weekendowe poranki na Polsacie, deszcz pada tylko przy rozstaniach i pogrzebach. 
Guzik. Mam wrażenie, że tutaj ostatnio pada CIĄGLE.
Drugi dzień z rzędu obiecuję sobie, że nie spędzę popołudnia na oglądaniu True Blood. I co? Już prawie skończyłam kolejny sezon. Ale tutaj naprawdę nie ma co robić gdy leje tak, że z clubhouse do swojego apartamentu płynęłam, a nie szłam.

Co się działo poza deszczem? W poniedziałek o 9 obudziły nas swoim pojawieniem nowe współlokatorki, Czeszki. To, co przez tydzień cztery baby mogą zrobić widnieje na obrazku poniżej.


Przez resztę tygodnia pracowicie zajmowałam się niczym, ewentualnie opalaniem nad basenem i okazjonalnym wiszeniem na telefonie. Ale teraz już telefon milczy, więc nie ma co się cieszyć przedwcześnie. :P

W środę Marta miała dzień wolny, więc wybrałyśmy się po większe zakupy (które ledwo przytargałyśmy do IHV). Nabyłyśmy drogą kupna garnek i patelnię w celu gotowania zdrowych posiłków. Jak na razie udało nam się ugotować makaron z sosem pomidorowym, ale wszystko przed nami.



W czwartek pojechałam radośnie na trening… który był w środę. Albo źle zapisałam, albo podali mi złą datę. Szczęście w nieszczęściu, poznałam Szefa Wszystkich Szefów. Chciał mi poszukać pracy w HR, chyba nawet dzwonili, ale w naszej Wiosce na Krańcu Świata nie mam zasięgu, więc niestety - mój kołnierzyk nadal będzie w kolorze czerwonym. 
W ramach niespodzianki o 8:15 w piątek jedna z naszych Barbar odebrała telefon do mnie i spędziłam niezwykle pracowity dzień na udawaniu, że pracuję w wiosce. Wieczorem z kolei miała miejsce impreza… 



… z której zmyłam się dość wcześnie, bo 1) na trzeźwo mam świadomość tego, że nie umiem tańczyć, 2) chciałam się wyspać przed dzisiejszymi atrakcjami.

Bo dzisiaj był WIELKI DZIEŃ: pojechałam na trening, który faktycznie się ODBYŁ, dostałam listę pozostałych treningów, pan Chaz był dla mnie miły, sielanka! Naprawdę nie mogę się doczekać pracy…



Miałam na dzisiaj wielkie plany, ale jak tylko skończyliśmy trajning znowu niebo wzięło i pękło. Po szybkiej zmianie vana na limuzynę autobusową wyruszyłam do Food Liona.


Kupiłam trzy butelki (czy raczej butle, bo tutaj nic nie jest małe) soku, ale zapomniałam o mleku. I to w zasadzie koniec moich przygód, bo odkąd wróciłam gniję przy serialach. 

sobota, 20 czerwca 2015

Always lucky

Jestem niesamowitym szczęściarzem.

Przez cały tydzień marudzę, że chcę już pracować. Dzisiaj mieliśmy pierwszy trening… wyszłam jeszcze zanim się zaczął i wróciłam do wioski leczyć food poisoning czy coś podobnego. W każdym razie prawie umarłam. I tym sprytnym sposobem pierwsze szkolenie będę mieć dopiero 25 czerwca, a pracę zacznę pewnie za sto lat.
Jak już się wyspałam i trochę wróciłam do rzeczywistości, to nawet z nudów posprzątałam nasz apartament. To niebywałe ile syfu mogą zrobić dwie kobiety przez tydzień. Dobrze, że nie przez ten czas nie pojawiła się żadna współlokatorka, bo dostałaby zawału w progu.






piątek, 19 czerwca 2015

American life

Tytuł brzmi super, ale tak serio… to jest nudno. Bo ile można chodzić do parku, na basen i gadać? Brakuje mi pracy! (Za miesiąc będę płakać, że chcę mieć wolne... chociaż może ból istnienia zostanie zrekompensowany przez nieprzerwany strumień dolarów wpływających na konto).
Jutro w końcu chcę iść na zakupy. Wszyscy mówili, że trzeba brać mało ubrań, bo tu się tyle kupuje - minął tydzień, najwyższy czas wypchać walizkę.
Dzięki uprzejmości rumuńskich znajomych uraczyłyśmy się wczoraj odrobiną amerykańskich napojów wyskokowych (jakimś swoim napitkiem też częstowali, ale zrezygnowałam jak tylko poczułam zapach), integracja przebiegała więc znacznie sprawniej, w dodatku w rytmie znakomitych hitów takich jak "My Słowianie" i "Dalibomba" (byli zdziwieni, że znamy!). Nasz kraj otrzymał również nową nazwę za sprawą pewnego obywatela Wysp - od dzisiaj mieszkamy w Puland, ewentualnie Pulaland (pula to kut… członek po rumuńsku). Nomen-omen?





wtorek, 16 czerwca 2015

Williamsburg, VA

Aklimatyzacja trwa.

Zaliczyłyśmy wizytę w Busch Gardens i Water Country, i z jednego, i z drugiego musiałyśmy uciekać, bo Piękna Letnia Pogoda zmieniła się w ciągu 5 minut w Wielką Wściekłą Ulewę. Poza wspaniałymi wrażeniami przyniosłyśmy do wioski wyjątkowo czerwoną i bolesną opaleniznę w stylu buraka. Teraz już psikam się Banana Boat co 10 minut. 
W poniedziałek poznałyśmy w końcu naszego emergency contacta Rika, który oprowadził nas po wiosce. Udało nam się też dodzwonić do CIEE, więc prawie cała papierkowa robota za nami. Po szybkim obiedzie w postaci wczorajszej pizzy poszłyśmy się dosmażać na basen w rytmie ukraińskiej muzyki naszych współpracowników, a wieczorem wybrałyśmy się na krótki spacer po Williamsburgu, który zajął nam 2,5 godziny.
Jutro mamy w końcu pierwszy trajning w Buschu, już nie mogę się doczekać pracy w charakterze kuchcika. :P










sobota, 13 czerwca 2015

Good morning, United States.

Jesteśmy. Żyjemy (jeszcze).

Wyruszyłyśmy o 12:25 z Warszawy do Amsterdamu, a z Amsterdamu ok. 17:30 do NYC, gdzie wylądowałyśmy ok. 1 czasu polskiego. Pierwsze wrażenie? Podchodzimy do okienka kontroli granicznej i mówimy good evening, na co pani po zerknięciu na nasze paszporty odpowiada: dzień dobry
Rzutem na taśmę łapiemy się na autobus prowadzony przez szalonego Azjatę (podróż jak w błędnym rycerzu, ale oglądamy Manhattan nocą) i przed 21 dobijamy do portu Penn Station, gdzie mamy czekać 6 godzin na pociąg do Williamsburga. Ciężko zmęczone podróżą przycinamy komara z głowami na plecakach i nogami na walizkach, a potem ja o 1 w nocy orientuje się, że mamy 12 czerwca, a na bilecie jest 11. Odwiedzam trzy panie w okienkach, dzwonię do centrali - sorry, twój błąd. O 2 kupujemy nowe bilety i szczęśliwie ruszamy w podróż do VA.
Pociąg jedzie 8 godzin, gdy w końcu o 11:45 wysiadamy w Williamsburgu jest taki skwar, że przetłuszczone włosy jeszcze bardziej lepią się nam do twarzy. Próba dodzwonienia się na taksówkę kończy się wysłuchiwaniem automatu informującego, że mój telefon nie obsługuje rozmów w tym kraju. Z opresji ratuje nas taksówkarz-Grek, który od 1970 r. mieszka w USA - zapytany, czy na kogoś czeka, odpowiada, że owszem, na nas. Jedziemy do International Housing Village.
Pan w recepcji (Bud, powtarza trzy razy) po krótkiej ocenie naszej przydatności do jakiegokolwiek działania daje nam klucz od pokoju i każe przyjść jak odpoczniemy (mam nadzieję, że nie śmierdziałyśmy AŻ tak bardzo). Po dokonaniu transformacji w piękne niewiasty idziemy wypełniać papierki, potem na makaron (w końcu jesteśmy w Ameryce), a na końcu jedziemy do sklepu, z którego jakimś cudem wychodzimy na czas (niestety bez proszku do prania i takich tam), ale stajemy w złym miejscu, więc pani kierująca autobusem musi nas zgarniać z chodnika zatrzymując się na środku pasa. Dziękujemy jej bardzo!

Chyba nadszedł właśnie czas na odespanie 30 godzin podróży. Zdjęcia są tylko w wersji nienadającej się po publikacji - przestawiają smutnych i zmęczonych ludzi na różnych lotniskach i dworcach, ale jutro idziemy podbijać Busch Gardens, więc może dorobimy się czegoś takiego jak "normalne zdjęcie w USA". :P

Bye!

czwartek, 11 czerwca 2015

Holiday Inn Express

Co robią prawniki o godzinie 1:35, gdy jutro o 12:25 mają samolot?
Oglądają Zaćmienie. To właśnie robią.
Za 24 godziny, gdy nasz samolot wyląduje w Nowym Jorku, będziemy płakać, że jesteśmy zmęczone. :D

Edward właśnie oświadcza się Belli, więc chyba zaraz pójdziemy spać. Dobranoc, do jutra!