W amerykańskich filmach familijnych, które lecą w weekendowe poranki na Polsacie, deszcz pada tylko przy rozstaniach i pogrzebach.
Guzik. Mam wrażenie, że tutaj ostatnio pada CIĄGLE.
Drugi dzień z rzędu obiecuję sobie, że nie spędzę popołudnia na oglądaniu True Blood. I co? Już prawie skończyłam kolejny sezon. Ale tutaj naprawdę nie ma co robić gdy leje tak, że z clubhouse do swojego apartamentu płynęłam, a nie szłam.
Co się działo poza deszczem? W poniedziałek o 9 obudziły nas swoim pojawieniem nowe współlokatorki, Czeszki. To, co przez tydzień cztery baby mogą zrobić widnieje na obrazku poniżej.
Przez resztę tygodnia pracowicie zajmowałam się niczym, ewentualnie opalaniem nad basenem i okazjonalnym wiszeniem na telefonie. Ale teraz już telefon milczy, więc nie ma co się cieszyć przedwcześnie. :P
W środę Marta miała dzień wolny, więc wybrałyśmy się po większe zakupy (które ledwo przytargałyśmy do IHV). Nabyłyśmy drogą kupna garnek i patelnię w celu gotowania zdrowych posiłków. Jak na razie udało nam się ugotować makaron z sosem pomidorowym, ale wszystko przed nami.
W czwartek pojechałam radośnie na trening… który był w środę. Albo źle zapisałam, albo podali mi złą datę. Szczęście w nieszczęściu, poznałam Szefa Wszystkich Szefów. Chciał mi poszukać pracy w HR, chyba nawet dzwonili, ale w naszej Wiosce na Krańcu Świata nie mam zasięgu, więc niestety - mój kołnierzyk nadal będzie w kolorze czerwonym.
W ramach niespodzianki o 8:15 w piątek jedna z naszych Barbar odebrała telefon do mnie i spędziłam niezwykle pracowity dzień na udawaniu, że pracuję w wiosce. Wieczorem z kolei miała miejsce impreza…
… z której zmyłam się dość wcześnie, bo 1) na trzeźwo mam świadomość tego, że nie umiem tańczyć, 2) chciałam się wyspać przed dzisiejszymi atrakcjami.
Bo dzisiaj był WIELKI DZIEŃ: pojechałam na trening, który faktycznie się ODBYŁ, dostałam listę pozostałych treningów, pan Chaz był dla mnie miły, sielanka! Naprawdę nie mogę się doczekać pracy…
Miałam na dzisiaj wielkie plany, ale jak tylko skończyliśmy trajning znowu niebo wzięło i pękło. Po szybkiej zmianie vana na limuzynę autobusową wyruszyłam do Food Liona.
Kupiłam trzy butelki (czy raczej butle, bo tutaj nic nie jest małe) soku, ale zapomniałam o mleku. I to w zasadzie koniec moich przygód, bo odkąd wróciłam gniję przy serialach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz